fot. nadesłane
Wszystkie moje role uwielbiam, lubię moje postaci, więc nie ma takiej jednej, najukochańszej. Każdej postaci dałam jakąś cząsteczkę siebie, więc mam wielki sentyment do tych filmów. We „Wszystko gra” mogłam się trochę powygłupiać i pośpiewać. „Boże ciało” przyniosło nowy dla mnie rodzaj pracy i ważne spotkanie z Jankiem Komasą. Mam wrażenie, że „Nina” z kolei była pierwszym moim filmem granym w pełni świadomie. Rozumiałam już, co znaczy praca nad postacią, praca ze scenariuszem. Nie ma takich ról, których bym żałowała – z Elizą Rycembel, aktorką, laureatką nagrody za najlepszą rolę drugoplanową w filmie "Boże Ciało" rozmawia Ryszard Jaźwiński.
REKLAMA
Jak sama określiłabyś miejsce, w którym jesteś teraz na swojej drodze aktorskiej?
Teraz jestem na pewno w takim momencie, w którym czuję, że świat stoi otworem i mogę zrobić wszystko. Oczywiście, jeżeli włożę w to dużo pracy, będę o to mocno walczyć i będę w siebie wierzyć. Z drugiej strony cały czas mam poczucie, że wciąż w pewnym sensie jestem na początku tej drogi. A te wszystkie miłe rzeczy, które wydarzyły się w związku z „Bożym Ciałem”, to co właśnie teraz dzieje się w moim życiu sprawia, że chcę dalej pracować i podejmować kolejne wyzwania. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele wspaniałych, choć pewnie też niełatwych doświadczeń.
Ciągle czujesz, że jesteś na początku swojej aktorskiej drogi, ale przecież ten rzeczywisty początek miał miejsce już dość dawno. Światowy sukces „Bożego ciała” zamyka pewien etap?
To jest ciekawe, że nigdy nie da się przewidzieć czy jakiś film, scenariusz będzie tak mocny w odbiorze, żeby mógł później konkurować z największymi. Tak też było z „Bożym Ciałem”. Czytając scenariusz oczywiście wiedziałam już, że jest bardzo dobry, a Janek Komasa i mnóstwo wspaniałych aktorów gwarantuje jakość filmu. Od razu chciałam w nim zagrać, ale nie sądziłam, że ten film wzbudzi tak wielkie zainteresowanie w świecie. Myślałam raczej, że to takie nasze kameralne, małe kino. A okazało się, że wywołało emocje w wielu miejscach świata. A jeśli wciąż mówię, że jestem na początku tej swojej drogi, to mam na myśli, że doszłam właśnie do miejsca, w którym mogę zrobić duży krok dalej, by móc się rozwijać. Mam poczucie, że przede mną czas zmian i ważnych decyzji dotyczących przyszłości.
Plany życiowe i zawodowe miałaś różne. Co zdecydowało o tym, że jednak zostałaś aktorką?
Rzeczywiście aktorstwo nie od początku było dla mnie oczywiste. Chociaż teraz, gdy myślę o tym z perspektywy czasu, uważam, że podświadomie zawsze do niego dążyłam. Prowadził mnie do tego balet, nauka śpiewu, ale i pierwsze warsztaty aktorskie, które wtedy traktowałam wyłącznie jako hobby. I nagle, w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przecież zajmuję się właśnie tym, że kocham to robić i nie wyobrażam sobie, żebym mogła zajmować się czymś innym. A nawet jeszcze, gdy miałam siedemnaście lat, ale grałam już w muzycznym Teatrze Roma, wciąż traktowałam to jak zabawę i możliwość zarobienia pierwszych pieniędzy. Nie sądziłam, że to może być praca na pełny etat. Taka świadomość pojawiła się chyba dopiero na planie „Carte blanche”. Po tym filmie i wcześniejszej „Obietnicy”, wiedziałam już, że aktorstwo podoba mi się coraz bardziej. Rozpoczęłam więc edukację w krakowskim Lart studiO i w aktoRsturio Romy Gąsiorowskiej, chciałam iść dalej, rozwijać się i zaryzykować. A teraz absolutnie nie żałuję tej decyzji! Może i fajnie byłoby być psychiatrą, chociaż wiem, jak bardzo odpowiedzialny jest to zawód i też bardzo trudny.
To było kiedyś Twoje marzenie?
Tak, to było moje marzenie. Chciałam zostać psychiatrą. Natomiast teraz myślę, że aktorstwo to rodzaj narkotyku, od którego chcę być uzależniona. Nie będę z tym walczyć, jeśli tylko będę mogła dalej pracować, a ludzie zaufają mi i zaproponują kolejne, ciekawe role.
Myślę, że ciągle możesz spełniać swoje marzenia, choć już w nieco inny sposób. Aktor też może być dla kogoś psychoterapeutą.
To jest akurat bardzo trudne. Dopiero niedawno w pełni zdałam sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność ciąży na osobach, które widzimy na ekranie czy w mediach. Mam nadzieję, że nigdy nie będę kimś w rodzaju „influencerki lajfstajlowej”, która mówi ludziom, jak mają żyć, radzić sobie z różnymi problemami czy w co mają się ubrać. A z drugiej strony są też takie tematy, które warto poruszać, o których chcę mówić, ale trochę przeraża mnie, że mogłabym dla kogoś stać się pewnego rodzaju wyrocznią. Muszę więc brać odpowiedzialność za słowa, które wypowiadam publicznie.
Teraz na przykład udzielam wywiadu, ludzie to przeczytają i jakaś treść może trafić do kogoś, kto akurat chciał coś konkretnego usłyszeć, by utwierdzić się w swoim przekonaniu. A ja nie jestem przecież ekspertem we wszystkim. Ta sytuacja zmusza do myślenia o tym, kim właściwie jest aktor w społeczeństwie.
Stosunek ludzi do aktorstwa zapewne zmienia się tak samo, jak zmienia się świat czy nasza obyczajowość. Czujesz się reprezentantką współczesnego, nowoczesnego aktorstwa czy też wciąż znajdujesz inspiracje w przeszłości?
To zawsze jest zależne od projektów, w których uczestniczymy. Są przecież takie filmy jak choćby „Faworyta”, w których miesza się naturalność z jakąś wyszukaną formą i to się świetnie sprawdza. Bardzo chciałabym zagrać kiedyś w filmie, który jest trochę bardziej formalny aktorsko. To może byś świetna zabawa, choć na pewno też trudne wyzwanie. Myślę, że coraz mniej aktorów potrafi tak podejść do swojego zadania. Być może jest to domena rzeczywiście takiej starej szkoły aktorstwa, wywodzącej się z teatru. Ja uważam, że naturalność jest czymś wspaniałym, takie „bycie” na ekranie, tylko trzeba jeszcze umieć w tym odnaleźć swoją postać. Wiedzieć, gdzie jeszcze jestem ja, Eliza, a gdzie jest to już grana przeze mnie bohaterka. Fajnie, jeśli udaje się wykreować jakąś rzeczywistość, która zawsze będzie przecież imitacją tej prawdziwej, bez tzw. „szwów”.
Wróćmy jeszcze do Twojego debiutu w kinie. Nie sądzisz po latach, że ten pierwszy film miał bardzo symptomatyczny tytuł?
Nigdy o tym nie pomyślałam... Rzeczywiście, trochę tak. „Obietnica” to był bardzo trudny dla mnie film. Gdy teraz o nim myślę, mam poczucie, że nie mogłabym wtedy jeszcze mówić o moim świadomym aktorstwie. To był jakiś rodzaj wprowadzania mnie w pewne stany, nad którymi nie miałam w pełni kontroli. Oddawałam się w ręce reżyserki i ludzi, z którymi pracowałam na planie. Skrajnie im wtedy ufałam. Teraz już zupełnie inaczej podchodziłabym do pracy nad tą postacią.
Zachwyciłaś jednak krytyków swoim ekranowym debiutem. Może to był walor tej roli, że pewne rzeczy robiłaś wtedy intuicyjnie, a nie w pełni świadoma warsztatu?
To zawsze jest dla mnie bardzo ważne, by czerpać z intuicji i ufać sobie. A także zachować w sobie dziecko i ten rodzaj myślenia, że aktorstwo jest zabawą. Ja uwielbiam tak na to patrzeć. Aktorstwo powinno być zabawą, mimo że jest to też ciężka praca. Intuicja jest bardzo ważna i na pewno dzięki niej wiele mogłam dać z siebie w „Obietnicy”, choć sporo mnie to również kosztowało. Może nawet nie chodzi o to, że przeżywałam wtedy jakieś okropne stany emocjonalne, ale gdy próbuję przypomnieć sobie, co się w tamtym okresie ze mną działo, to czasami czuję, że bardzo mieszała mi się rzeczywistość z planem filmowym. I to chyba nie było całkiem zdrowe, bo mam poczucie, że tak nie da się długo funkcjonować. Później pomogła mi w tym szkoła, kolejne doświadczenia i rozmowy ze starszymi kolegami i koleżankami.
Trzeba nauczyć się oddzielać swoje życie prywatne od życia zawodowego. Oczywiście to zawsze się ze sobą w tym zawodzie splata, ale na pewno trzeba dbać o higienę pracy i własną psychikę.
Od „Obietnicy” do „Bożego ciała” minęło sześć lat. Zagrałaś w tym czasie wiele innych ról. Czy jest taka, do której masz szczególny stosunek? A może jest też taka, której żałujesz?
Wszystkie moje role uwielbiam, lubię moje postaci, więc nie ma takiej jednej, najukochańszej. Każdej postaci dałam jakąś cząsteczkę siebie, więc mam wielki sentyment do tych filmów. We „Wszystko gra” mogłam się trochę powygłupiać i pośpiewać. „Boże Ciało” przyniosło nowy dla mnie rodzaj pracy i ważne spotkanie z Jankiem Komasą. Mam wrażenie, że „Nina” z kolei była pierwszym moim filmem granym w pełni świadomie. Rozumiałam już, co znaczy praca nad postacią, praca ze scenariuszem. Nie ma takich ról, których bym żałowała. Na pewno natomiast jest kilka ról, które dziś bym trochę zmieniła troszeczkę i dopracowała.
Powiedziałaś, że świat stoi teraz dla Ciebie otworem. Czy to poczucie przyniosła niedawna Twoja i innych twórców „Bożego ciała” wyprawa do Hollywood na ceremonię wręczenia Oscarów?
Rzeczywiście ten wyjazd do Stanów Zjednoczonych uświadomił mi, że bardzo wiele można jeszcze zrobić, że to my sami stwarzamy sobie ograniczenia i granice. Czasem boimy się zaryzykować gdzieś dalej, bo wiadomo, że na przykład amerykański rynek jest bardzo trudny. Ja osobiście bardzo chciałabym pracować na planie europejskich produkcji.
W Stanach na pewno nie jest łatwo się przebić, choć wielu polskich aktorów, wiele aktorek wciąż tego próbuje. Sama widzę, ile pracy w to wkładają. A żeby tam grać w filmach musisz mieć wielkie szczęście, by zostać zauważonym albo polecieć tam na dłużej i chodzić wciąż na castingi, spotykać się z agentami. To jest bez wątpienia bardzo ciężka praca, bardzo też psychicznie obciążająca, bo przecież nie zawsze kończy się wymarzonym sukcesem. A jeśli w Polsce masz już zbudowaną pewną pozycję i nie ma cię tu zbyt długo, znowu musisz od nowa uruchamiać tę całą machinę.
W każdym razie wyjazd do Hollywood uświadomił mi brak tych granic. Dzięki kontaktom tam na miejscu, rozmowom z wieloma osobami, wiem teraz dużo więcej o międzynarodowych platformach castingowych, na które mogę się zapisać i korzystać z nowych możliwości. A tych jest naprawdę wiele.
To prostsze teraz? Aktorzy nie muszą już przecież, przynajmniej na początku kompletowania obsady, pojawiać się na castingach osobiście.
No nie, przygotowujemy tzw. „self-tape”. Nagrywamy po prostu sceny i wysyłamy je do producenta lub reżysera. Dopiero na ostatnim etapie, gdy już decydują się na konkretną osobę trzeba zaprezentować się osobiście.
Często próbujesz swoich sił w ten sposób?
Staram się, choć oczywiście raz robi się to częściej, raz rzadziej. I bywa, że jest to bardzo dziwne, gdy trzeba na przykład nagrać self-tape w innym języku, w którym w ogóle się nie mówi. Zdarzyło mi się choćby nagranie po włosku. Musiałam nauczyć się wszystkiego fonetycznie, rozwieszałam wszędzie kartki, żeby nie zapomnieć jakiegoś słowa, było naprawdę śmiesznie. Myślę, że wielu aktorów ma takie nagrania z przeszłości, po obejrzeniu których dostają ataku śmiechu. Muszą mówić w obcym języku, niczego kompletnie nie rozumieją, ale mają takie czasem żenujące, a czasem po prostu zabawne pamiątki w swoich komputerach.
A jak u Ciebie z angielskim?
Mówię po angielsku, dogaduję się dobrze. To jest taki bonus naszych czasów, że w szkołach uczymy się języków obcych, często nawet dwóch równolegle. A język angielski jest bardzo ważny, bo w stał się językiem świata. W zasadzie wszędzie można dogadać się w tym języku.
Ostatnio w Hollywood miałaś wiele okazji, by poćwiczyć amerykański akcent?
Sporo, bo mieliśmy naprawdę dużo spotkań, rozmów i różnego rodzaju imprez, które były organizowane na przykład dla wszystkich nominowanych z naszej kategorii, czyli tej międzynarodowej. Spędzaliśmy więc dużo czasu z twórcami filmów nominowanych do Oscara z wielu różnych krajów. Ale nie zależy mi na mówieniu „amerykańskim” akcentem. Dobrze jest umieć bawić się akcentami, bo zawsze można to wykorzystać potem.
To pewnie żałowałaś, że nie mówisz po koreańsku?
Po koreańsku absolutnie nie mówię i w ogóle nie rozumiem tego języka. Lepiej u mnie z francuskim, bo chociaż nie mówię, to jednak wiele słów rozumiem. A słysząc Koreańczyków nawet nie wiedziałam czy się ze mnie nabijają, czy mówią akurat coś bardzo poważnego. Z ekipą „Parasite” rozmawialiśmy oczywiście po angielsku, ale najczęściej były to tylko takie „smalltalkowe” rozmowy. Na jednym ze spotkań był też Antonio Banderas. Podeszliśmy do niego i podziękowaliśmy mu za piękną rolę u Almodovara. Rozmawialiśmy też o tym, jakie są różnice w życiu i pracy w Europie i w Stanach. Cały czas mieliśmy jednak poczucie, że nie można być zbyt nachalnym i nie zmęczyć sobą tego formatu gwiazdy. Tam jest jednak inny rodzaj sławy. Amerykański kult gwiazd jest znacznie większy, niż ten z jakim spotykamy się w Europie. A po panu Antonio Banderasie widać było, że nie czuje się tak całkiem komfortowo w tych Stanach, że dużo lepiej odnajduje się w Europie.
Widać to też wyraźnie w jego hiszpańskich filmach. Dopiero wtedy rozwija w pełni skrzydła, gdy może grać w swoim języku.
Bez wątpienia, język mu to bardzo ułatwia... Dużo było więc tych rozmów z nominowanymi do Oscara. Podczas samej ceremonii spotykaliśmy się również z twórcami dokumentów i krótkich filmów. Ja akurat siedziałam na balkonie, ale Janek Komasa i Bartek Bielenia na dole mieli okazję porozmawiać z wieloma znanymi postaciami amerykańskiego kina. Ja widziałam w oddali tych wszystkich wspaniałych aktorów i aktorki, co też było to bardzo miłe i w pewien sposób mobilizujące.
A po nominacji do Oscara „Boże Ciało” odniosło kolejny spektakularny sukces w Polsce. Piętnaście nominacji do Polskich Nagród Filmowych przyniosło wam ostatecznie, aż jedenaście Orłów 2020. Pobiliście wszelkie rekordy w historii tej nagrody. Jedna ze statuetek trafiła i w Twoje ręce, za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą. Co to dla Ciebie znaczy?
To dla mnie bardzo ważne i ogromnie się cieszę ze wszystkich nagród dla „Bożego Ciała”! Idąc na galę naprawdę nie spodziewałam się, że będzie ich tak wiele. To przecież wyróżnienie od profesjonalistów i całego środowiska, całej bardzo licznej przecież Polskiej Akademii Filmowej. To ważne i bardzo miłe!
O tyle może jednak nie zaskakujące, że przecież nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową odebrałaś już kilka miesięcy wcześniej na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Dla mnie to jednak zawsze są niespodzianki. Bardzo miłe i na pewno też mobilizujące. Bardzo za te nagrody wszystkim, którzy o nich decydowali dziękuję! Zawsze liczy się fakt, że ktoś Cię docenił.
Tak się składa, że Twoją konkurentką do tegorocznego Orła była między innymi Agata Buzek. A pamiętam, że kiedyś bardzo chciałaś spotkać się z nią na planie filmowym. To marzenie w końcu się spełniło?
Tak, Agata Buzek zagrała moją mamę w filmie Borysa Lankosza „Ciemno, prawie noc”. Na pewno chciałabym jeszcze kiedyś popracować z nią trochę dłużej i spędzić wspólnie więcej czasu, bo jest dla mnie po prostu inspirującą kobietą, bardzo inteligentną, świadomą siebie i mądrą. A jednocześnie jest też bardzo zdolną aktorką. Warto dzielić się z nią przemyśleniami na temat życia, świata i aktorstwa.
W Polsce inspiruje Cię Agata Buzek. A zagranicą? Z kim chciałabyś pracować?
Bardzo chciałabym pracować z Noahem Baumbachem, chętnie spróbowałabym też swoich sił u Wesa Andersona. Jest cała długa lista reżyserów, z którymi chciałabym się spotkać, ale do tego jeszcze długa droga. Może kiedyś się to wydarzy, a może nie zdarzy się nigdy. Na pewno też bardzo chciałabym poznać Meryl Streep, bo jest dla mnie uosobieniem kobiecej siły, inteligencji i talentu absolutnego. Ciężką pracą osiągnęła szczyty, a przecież grała nie tylko w filmach, ale również w teatrze.
Nawet kiedyś w spektaklu reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. A co sądzisz o Saoirse Ronan? Można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że to taka Meryl Streep młodego pokolenia. W wieku zaledwie 25 lat zdobyła już cztery nominacje do Oscara.
Bardzo lubię Saoirse Ronan. Jest dla mnie reprezentantką wielkiego naturalizmu na ekranie i pewnie dlatego zawsze kupuję to, co ona robi. Nawet jeśli gra mniej ciekawą rolę, to i tak jest świetna. Podobnie jak Timothee Chalamet. Oboje są do zjedzenia! Bardzo lubię, uwielbiam „Lady Bird”!
Oglądasz wiele filmów, sama też masz już sporą filmografię. A filmy są rozpowszechniane w rozmaity sposób, bywa, że nielegalnie. Dotyka Cię to?
Na pewno nienawidzę znajdować gdzieś w sieci wyciętych scen filmowych z moim udziałem, które są kompletnie wyrwane z kontekstu. Sama natomiast nie ściągam nielegalnie filmów.
Nigdy Ci się to nie zdarzyło?
Nie, bo bardzo boję się ściągać i nie chcę mieć w komputerze rzeczy, które nie powinny się tam znaleźć. Pewnie jednak nie mogłabym powiedzieć, że nigdy nie obejrzałam ściągniętego nielegalnie filmu. W przeszłości mogło się to zdarzyć w wypadku jakiegoś trudno dostępnego tytułu. Myślę, że większości z nas zdarzyło się obejrzeć coś, co nie było do końca legalne. Sama jednak nie ściągam. Mam też tę perspektywę, że moja starość, moja emerytura jest w części zależna od tego, czy będziemy mieć kiedyś tantiemy z filmów. A to będzie możliwe tylko wtedy, kiedy ludzie będą kupować filmy. Na szczęście mamy już tak duży dostęp do rozmaitych platform i możemy wybierać z wielkich katalogów filmów i seriali z całkiem legalnych źródeł. I nawet jeśli za to płacimy, to nie jest to przecież bardzo drogie. Mam nadzieję, że dzięki temu ten czarny rynek jest coraz mniejszy. Oby tylko było można sięgać po coraz więcej starszych, trudniej dostępnych filmów.
To rozwiąże problem?
Absolutnie tak. Na szczęście myśli się o tym w wielu instytucjach. Na przykład Szkoła Filmowa w Łodzi cały czas pracuje nad rekonstrukcją swojej biblioteki i rzeczywiście mamy coraz więcej tych filmów z przeszłości i łatwiejszy do nich dostęp. Coraz częściej możemy również legalnie oglądać stare spektakle Teatru Telewizji i wiele innych archiwalnych rzeczy. Optuję za tym, żeby powstawało jak najwięcej tego rodzaju platform w sieci. Możemy za nie płacić, ale oglądać to, co nas naprawdę interesuje i mieć do tego łatwy dostęp. Coraz mniej komputerów ma stacje dysków więc i kupowanie płyt powoli traci sens. Internet ma więc wielką przyszłość, trzeba tylko mądrze z niego korzystać i dysponować całym bogactwem kultury. Nie wątpię, że są ludzie, którzy potrafią to robić.
Porozmawiajmy o Twoich najnowszych rolach. Jak to jest poczuć się młodą Agnieszką Osiecką?
Dziwnie i wspaniale, bo przy okazji kręcenia serialu „Osiecka” miałam poczucie, że mogę sobie pozwolić na znacznie większą wolność i dowolność, niż Magda Popławska grająca starszą Agnieszkę Osiecką. Jej postać jest już starannie udokumentowana, a moja Agnieszka była trochę wzięta z dzienników, ale też trochę wyobrażona. Mogłam wiele wymyślać, ale zarazem pamiętać o tym, by moja postać była zgodna z jej przyszłym wizerunkiem kreowanym przez Magdę. Możliwości było wiele, bo przecież o siedemnastoletniej Agnieszce Osieckiej nie wiemy zbyt dużo. Pewien jej obraz przynoszą tylko dzienniki.
Jak więc tworzyłaś to własne wyobrażenie?
Na pewno nie musieliśmy robić szczegółowej rekonstrukcji wydarzeń z jej życia. Skupialiśmy się raczej na tym, co było w jej życiu, w danym momencie najważniejsze. Opowiadamy o jej relacjach z rodziną i innymi ludźmi, którzy ją wtedy otaczali. To historia kobiety, która miała swoje problemy, wzloty i upadki. Przeżywała też skrajne emocje, balansując między miłością a nienawiścią. A jej młodość przypadła na nie najłatwiejsze czasy w Polsce. Ciekawiło mnie w niej wszystko. Dowiedziałam się z jakiej rodziny pochodziła albo tego, że siedemnastoletnia Agnieszka Osiecka była najmłodsza w klasie, a i tak skończyła szkołę wcześniej niż inni. Interesowało ją bardzo wiele rzeczy. Od dzieciństwa uczyła się języków obcych, chodziła na lekcje tenisa i pływania. Miała dostęp do wielu rzeczy, bo jej rodzicom, szczególnie ojcu, bardzo zależało na tym, żeby była jak najlepiej wykształcona. Ważna była też postać matki, najbliższej młodej Agnieszce kobiety, która siedzi cały czas w domu i czeka na męża, a on ją ciągle zdradza. Jako aktorka bawiłam się więc trochę w detektywa, chciałam dojść do tego, jak te wszystkie wydarzenia i przeżywane w związku z nimi emocje mogły wpłynąć na moją bohaterkę.
A czy pojawia się w serialu wątek dotyczący jej edukacji filmowej? Myślę, że nie wszyscy wiedzą o tym, że młoda Agnieszka Osiecka reżyserowała również etiudy filmowe.
Pojawia się, oczywiście! Nawet jest temu poświęcony cały odcinek. Mnie to bardzo zaskoczyło, bo nie miałam pojęcia, że ona była reżyserką, że skończyła Szkołę Filmową w Łodzi. Osobiście może nie jestem fanką jej filmów, ale odkrycie, że miała taki epizod w życiu było dla mnie wspaniałe. Poznała też w tym czasie wiele ważnych dla niej osób, a te kontakty na pewno pomogły jej późniejszej pracy, chociażby w teatrze.
Serial „Osiecka” jest już nakręcony w całości. Z kim pracowałaś po obu stronach kamery i jakie to było doświadczenie?
Pierwszy i drugi odcinek reżyserował Robert Gliński. To była bardzo ciekawa praca, bo na planie było wielu młodych aktorów. Kręciliśmy duże zbiorowe sceny w pięknych plenerach. Byliśmy i w Łodzi i w Warszawie, również w Akademii Teatralnej. Łączyliśmy wszelkie możliwe światy, więc to było bardzo ciekawe doświadczenie, a przy okazji też ważna lekcja kina, którą dostałam od Roberta. Wiele rozmawialiśmy poza planem, powiedział mi wiele cennych rzeczy, przekazał mnóstwo uwag. Następne odcinki realizowałam z kolei z Michałem Rosą, którego znałam już z planu filmu „Piłsudski”. Bardzo lubię z nim pracować. Dobrze się ze sobą dogadujemy, a jeśli nawet są jakieś spięcia, to pewnie dlatego, że oboje jesteśmy ryzykantami. Lubimy czasem poeksperymentować i zrobić jakąś scenę zupełnie wbrew temu, jak ona miała wyglądać. Nawet jeśli później musimy nakręcić ją ponownie, w sposób zgodny z pierwotnie zaplanowaną wersją. W ogóle pracowałam z fantastycznymi ludźmi. Mamy na przykład wspaniałego serialowego Zbyszka Cybulskiego oraz Bogumiła Kobielę.
Kto zagrał legendy polskiego kina?
Oscar Borkowski i Marcin Bubółka. Są po prostu kropka w kropkę, identyczni jak aktorzy, których zagrali, genialni, do schrupania. Są absolutnie stworzeni do tych ról i oby tylko to nie stało się ich przekleństwem. Wierzę jednak, że tak się nie stanie, bo obaj są wybitni i z przyjemnością obserwowałam ich w pracy.
Z tym większą ciekawością czekam więc na premierę serialu „Osiecka”! A co teraz właśnie dzieje się u Ciebie, jakie masz nowe propozycje filmowe?
Zupełnie nic. Taki to jest zawód. Bywa, że dzieje się bardzo dużo, a potem następuje dłuższa przerwa i nie dzieje się nic. Może jeszcze za wcześnie na nowe propozycje po tak wyrazistym filmie, jakim było „Boże Ciało”? Na razie więc zamknęłam się w teatrze. Weszłam w zastępstwo w Teatrze 6. Piętro, w spektaklu „Samotny Zachód”. To dosyć trudna sztuka. Gram nastolatkę i muszę uruchamiać na scenie jej bardzo silne emocje związane z utratą miłości. Robię też nowe spektakle z grupą teatralną Potem-o-tem. Jesteśmy takimi „młodymi gniewnymi”, którzy połączyli swoje siły w szkole i działamy dalej, już od kilku lat. Ostatnio mieliśmy premierę spektaklu „20 lexusów na czwartek”. To trochę zabawa musicalem, ale też rodzaj muzycznej terapii.
Zamknęłaś się w teatrze z powodu braku nowych propozycji filmowych, czy chcesz łączyć aktorstwo filmowe z teatralnym?
Bardzo chciałabym łączyć jedno i drugie, choć mam wrażenie, że lepiej spełniam się przed kamerą. Teraz bardzo ważne jest dla mnie, żeby przyjmować wyłącznie projekty, które rzeczywiście mogą być wyzwaniem. To nie jest tak, że jestem zasypywana propozycjami, ale wciąż chodzę na castingi i zdarza się, że niektórych ról nie przyjmuję. Na razie mogę sobie pozwolić na komfort pracy z Potem-o-tem. Może nie zarabiamy na tych spektaklach, ale mamy z nich wielką przyjemność i zdobywamy nowe doświadczenia.
A może dosięgnęła Cię tzw. „klątwa Gdyni”? Od wielu już aktorów słyszałem, że po ich nagrodach na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych telefon później długo milczał.
O matko! Rzeczywiście tak było po „Obietnicy”! Byliśmy w konkursie głównym i później bardzo długo telefon milczał. A w zeszłym roku zdobyłam w Gdyni nagrodę! Żarty żartami, ale tak niestety jest w tym zawodzie. Trzeba mieć wiele pokory i akceptować te wszystkie wzloty i upadki, okresy intensywnej pracy, a potem długie przestoje. A wtedy warto wolny czas poświęcić na inwestowanie w siebie. To jest czas na naukę języków, podróżowanie, spotkania z ludźmi, czytanie książek i oglądanie filmów.
To, gdzie ostatnio byłaś i co przeczytałaś?
Ostatnio byłam w Berlinie. A czytam teraz mnóstwo poradników dotyczących depresji. Doszłam do wniosku, że łatwiej będzie mi w przyszłości tworzyć postaci, jeśli dowiem się więcej o problemach związanych z naszą psychiką. I tak się jakoś smutno w to zagłębiłam.
Czyli wracamy do Twoich fascynacji psychiatrią i psychoterapią.
Tak, absolutnie! Chciałabym kiedyś zagrać bohaterkę, której w pełni nie rozumiemy, bo postępuje w jakiś dziwny sposób. A jednak medycyna to udokumentowała i specjaliści wiedzą, dlaczego tak się dzieje.
To sięgnijmy do zgłębianej przez Ciebie teraz wiedzy psychologicznej. Jakbyś zinterpretowała taką sytuację: w trakcie całego wywiadu miałaś wyciszony telefon, ale ciągle trzymasz go w ręku i bawisz się nim. To co to znaczy?
To znaczy, że nie włączyłam trybu samolotowego i co trzy sekundy telefon mi dzwonił albo wibrował. Chciałam nad nim zapanować, by nie przerywać naszej rozmowy.
A nie świadczy to też o uzależnieniu od telefonu? To typowe w naszych czasach.
Myślę, że na pewno też. Chociaż nie zawsze muszę mieć przy sobie telefon. Ostatnio na przykład świetnie czułam się bez niego, gdy byliśmy z „Bożym ciałem” w Stanach. Przyznam jednak, że przez pierwsze dwa dni miałam jakieś ruchy fantomowe, bo ciągle wydawało mi się, że czuję wibrujący telefon. Na szczęście jednak nie mam w telefonie zbyt wielu aplikacji, właściwie tylko jedną. Rozmowy, esemesy i maile w zupełności mi wystarczą. Chyba więc mam to wszystko wciąż pod rozsądną kontrolą...
Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński
Zdjęcia z planu filmowego „Boże Ciało” – fot. materiały prasowe Kino Świat Sp. z o.o.
Zdjęcie główne – prywatne archiwum Elizy Rycembel
Teraz jestem na pewno w takim momencie, w którym czuję, że świat stoi otworem i mogę zrobić wszystko. Oczywiście, jeżeli włożę w to dużo pracy, będę o to mocno walczyć i będę w siebie wierzyć. Z drugiej strony cały czas mam poczucie, że wciąż w pewnym sensie jestem na początku tej drogi. A te wszystkie miłe rzeczy, które wydarzyły się w związku z „Bożym Ciałem”, to co właśnie teraz dzieje się w moim życiu sprawia, że chcę dalej pracować i podejmować kolejne wyzwania. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele wspaniałych, choć pewnie też niełatwych doświadczeń.
Ciągle czujesz, że jesteś na początku swojej aktorskiej drogi, ale przecież ten rzeczywisty początek miał miejsce już dość dawno. Światowy sukces „Bożego ciała” zamyka pewien etap?
To jest ciekawe, że nigdy nie da się przewidzieć czy jakiś film, scenariusz będzie tak mocny w odbiorze, żeby mógł później konkurować z największymi. Tak też było z „Bożym Ciałem”. Czytając scenariusz oczywiście wiedziałam już, że jest bardzo dobry, a Janek Komasa i mnóstwo wspaniałych aktorów gwarantuje jakość filmu. Od razu chciałam w nim zagrać, ale nie sądziłam, że ten film wzbudzi tak wielkie zainteresowanie w świecie. Myślałam raczej, że to takie nasze kameralne, małe kino. A okazało się, że wywołało emocje w wielu miejscach świata. A jeśli wciąż mówię, że jestem na początku tej swojej drogi, to mam na myśli, że doszłam właśnie do miejsca, w którym mogę zrobić duży krok dalej, by móc się rozwijać. Mam poczucie, że przede mną czas zmian i ważnych decyzji dotyczących przyszłości.
Plany życiowe i zawodowe miałaś różne. Co zdecydowało o tym, że jednak zostałaś aktorką?
Rzeczywiście aktorstwo nie od początku było dla mnie oczywiste. Chociaż teraz, gdy myślę o tym z perspektywy czasu, uważam, że podświadomie zawsze do niego dążyłam. Prowadził mnie do tego balet, nauka śpiewu, ale i pierwsze warsztaty aktorskie, które wtedy traktowałam wyłącznie jako hobby. I nagle, w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że przecież zajmuję się właśnie tym, że kocham to robić i nie wyobrażam sobie, żebym mogła zajmować się czymś innym. A nawet jeszcze, gdy miałam siedemnaście lat, ale grałam już w muzycznym Teatrze Roma, wciąż traktowałam to jak zabawę i możliwość zarobienia pierwszych pieniędzy. Nie sądziłam, że to może być praca na pełny etat. Taka świadomość pojawiła się chyba dopiero na planie „Carte blanche”. Po tym filmie i wcześniejszej „Obietnicy”, wiedziałam już, że aktorstwo podoba mi się coraz bardziej. Rozpoczęłam więc edukację w krakowskim Lart studiO i w aktoRsturio Romy Gąsiorowskiej, chciałam iść dalej, rozwijać się i zaryzykować. A teraz absolutnie nie żałuję tej decyzji! Może i fajnie byłoby być psychiatrą, chociaż wiem, jak bardzo odpowiedzialny jest to zawód i też bardzo trudny.
To było kiedyś Twoje marzenie?
Tak, to było moje marzenie. Chciałam zostać psychiatrą. Natomiast teraz myślę, że aktorstwo to rodzaj narkotyku, od którego chcę być uzależniona. Nie będę z tym walczyć, jeśli tylko będę mogła dalej pracować, a ludzie zaufają mi i zaproponują kolejne, ciekawe role.
Myślę, że ciągle możesz spełniać swoje marzenia, choć już w nieco inny sposób. Aktor też może być dla kogoś psychoterapeutą.
To jest akurat bardzo trudne. Dopiero niedawno w pełni zdałam sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność ciąży na osobach, które widzimy na ekranie czy w mediach. Mam nadzieję, że nigdy nie będę kimś w rodzaju „influencerki lajfstajlowej”, która mówi ludziom, jak mają żyć, radzić sobie z różnymi problemami czy w co mają się ubrać. A z drugiej strony są też takie tematy, które warto poruszać, o których chcę mówić, ale trochę przeraża mnie, że mogłabym dla kogoś stać się pewnego rodzaju wyrocznią. Muszę więc brać odpowiedzialność za słowa, które wypowiadam publicznie.
Teraz na przykład udzielam wywiadu, ludzie to przeczytają i jakaś treść może trafić do kogoś, kto akurat chciał coś konkretnego usłyszeć, by utwierdzić się w swoim przekonaniu. A ja nie jestem przecież ekspertem we wszystkim. Ta sytuacja zmusza do myślenia o tym, kim właściwie jest aktor w społeczeństwie.
Stosunek ludzi do aktorstwa zapewne zmienia się tak samo, jak zmienia się świat czy nasza obyczajowość. Czujesz się reprezentantką współczesnego, nowoczesnego aktorstwa czy też wciąż znajdujesz inspiracje w przeszłości?
To zawsze jest zależne od projektów, w których uczestniczymy. Są przecież takie filmy jak choćby „Faworyta”, w których miesza się naturalność z jakąś wyszukaną formą i to się świetnie sprawdza. Bardzo chciałabym zagrać kiedyś w filmie, który jest trochę bardziej formalny aktorsko. To może byś świetna zabawa, choć na pewno też trudne wyzwanie. Myślę, że coraz mniej aktorów potrafi tak podejść do swojego zadania. Być może jest to domena rzeczywiście takiej starej szkoły aktorstwa, wywodzącej się z teatru. Ja uważam, że naturalność jest czymś wspaniałym, takie „bycie” na ekranie, tylko trzeba jeszcze umieć w tym odnaleźć swoją postać. Wiedzieć, gdzie jeszcze jestem ja, Eliza, a gdzie jest to już grana przeze mnie bohaterka. Fajnie, jeśli udaje się wykreować jakąś rzeczywistość, która zawsze będzie przecież imitacją tej prawdziwej, bez tzw. „szwów”.
Wróćmy jeszcze do Twojego debiutu w kinie. Nie sądzisz po latach, że ten pierwszy film miał bardzo symptomatyczny tytuł?
Nigdy o tym nie pomyślałam... Rzeczywiście, trochę tak. „Obietnica” to był bardzo trudny dla mnie film. Gdy teraz o nim myślę, mam poczucie, że nie mogłabym wtedy jeszcze mówić o moim świadomym aktorstwie. To był jakiś rodzaj wprowadzania mnie w pewne stany, nad którymi nie miałam w pełni kontroli. Oddawałam się w ręce reżyserki i ludzi, z którymi pracowałam na planie. Skrajnie im wtedy ufałam. Teraz już zupełnie inaczej podchodziłabym do pracy nad tą postacią.
Zachwyciłaś jednak krytyków swoim ekranowym debiutem. Może to był walor tej roli, że pewne rzeczy robiłaś wtedy intuicyjnie, a nie w pełni świadoma warsztatu?
To zawsze jest dla mnie bardzo ważne, by czerpać z intuicji i ufać sobie. A także zachować w sobie dziecko i ten rodzaj myślenia, że aktorstwo jest zabawą. Ja uwielbiam tak na to patrzeć. Aktorstwo powinno być zabawą, mimo że jest to też ciężka praca. Intuicja jest bardzo ważna i na pewno dzięki niej wiele mogłam dać z siebie w „Obietnicy”, choć sporo mnie to również kosztowało. Może nawet nie chodzi o to, że przeżywałam wtedy jakieś okropne stany emocjonalne, ale gdy próbuję przypomnieć sobie, co się w tamtym okresie ze mną działo, to czasami czuję, że bardzo mieszała mi się rzeczywistość z planem filmowym. I to chyba nie było całkiem zdrowe, bo mam poczucie, że tak nie da się długo funkcjonować. Później pomogła mi w tym szkoła, kolejne doświadczenia i rozmowy ze starszymi kolegami i koleżankami.
Trzeba nauczyć się oddzielać swoje życie prywatne od życia zawodowego. Oczywiście to zawsze się ze sobą w tym zawodzie splata, ale na pewno trzeba dbać o higienę pracy i własną psychikę.
Od „Obietnicy” do „Bożego ciała” minęło sześć lat. Zagrałaś w tym czasie wiele innych ról. Czy jest taka, do której masz szczególny stosunek? A może jest też taka, której żałujesz?
Wszystkie moje role uwielbiam, lubię moje postaci, więc nie ma takiej jednej, najukochańszej. Każdej postaci dałam jakąś cząsteczkę siebie, więc mam wielki sentyment do tych filmów. We „Wszystko gra” mogłam się trochę powygłupiać i pośpiewać. „Boże Ciało” przyniosło nowy dla mnie rodzaj pracy i ważne spotkanie z Jankiem Komasą. Mam wrażenie, że „Nina” z kolei była pierwszym moim filmem granym w pełni świadomie. Rozumiałam już, co znaczy praca nad postacią, praca ze scenariuszem. Nie ma takich ról, których bym żałowała. Na pewno natomiast jest kilka ról, które dziś bym trochę zmieniła troszeczkę i dopracowała.
Powiedziałaś, że świat stoi teraz dla Ciebie otworem. Czy to poczucie przyniosła niedawna Twoja i innych twórców „Bożego ciała” wyprawa do Hollywood na ceremonię wręczenia Oscarów?
Rzeczywiście ten wyjazd do Stanów Zjednoczonych uświadomił mi, że bardzo wiele można jeszcze zrobić, że to my sami stwarzamy sobie ograniczenia i granice. Czasem boimy się zaryzykować gdzieś dalej, bo wiadomo, że na przykład amerykański rynek jest bardzo trudny. Ja osobiście bardzo chciałabym pracować na planie europejskich produkcji.
W Stanach na pewno nie jest łatwo się przebić, choć wielu polskich aktorów, wiele aktorek wciąż tego próbuje. Sama widzę, ile pracy w to wkładają. A żeby tam grać w filmach musisz mieć wielkie szczęście, by zostać zauważonym albo polecieć tam na dłużej i chodzić wciąż na castingi, spotykać się z agentami. To jest bez wątpienia bardzo ciężka praca, bardzo też psychicznie obciążająca, bo przecież nie zawsze kończy się wymarzonym sukcesem. A jeśli w Polsce masz już zbudowaną pewną pozycję i nie ma cię tu zbyt długo, znowu musisz od nowa uruchamiać tę całą machinę.
W każdym razie wyjazd do Hollywood uświadomił mi brak tych granic. Dzięki kontaktom tam na miejscu, rozmowom z wieloma osobami, wiem teraz dużo więcej o międzynarodowych platformach castingowych, na które mogę się zapisać i korzystać z nowych możliwości. A tych jest naprawdę wiele.
To prostsze teraz? Aktorzy nie muszą już przecież, przynajmniej na początku kompletowania obsady, pojawiać się na castingach osobiście.
No nie, przygotowujemy tzw. „self-tape”. Nagrywamy po prostu sceny i wysyłamy je do producenta lub reżysera. Dopiero na ostatnim etapie, gdy już decydują się na konkretną osobę trzeba zaprezentować się osobiście.
Często próbujesz swoich sił w ten sposób?
Staram się, choć oczywiście raz robi się to częściej, raz rzadziej. I bywa, że jest to bardzo dziwne, gdy trzeba na przykład nagrać self-tape w innym języku, w którym w ogóle się nie mówi. Zdarzyło mi się choćby nagranie po włosku. Musiałam nauczyć się wszystkiego fonetycznie, rozwieszałam wszędzie kartki, żeby nie zapomnieć jakiegoś słowa, było naprawdę śmiesznie. Myślę, że wielu aktorów ma takie nagrania z przeszłości, po obejrzeniu których dostają ataku śmiechu. Muszą mówić w obcym języku, niczego kompletnie nie rozumieją, ale mają takie czasem żenujące, a czasem po prostu zabawne pamiątki w swoich komputerach.
A jak u Ciebie z angielskim?
Mówię po angielsku, dogaduję się dobrze. To jest taki bonus naszych czasów, że w szkołach uczymy się języków obcych, często nawet dwóch równolegle. A język angielski jest bardzo ważny, bo w stał się językiem świata. W zasadzie wszędzie można dogadać się w tym języku.
Ostatnio w Hollywood miałaś wiele okazji, by poćwiczyć amerykański akcent?
Sporo, bo mieliśmy naprawdę dużo spotkań, rozmów i różnego rodzaju imprez, które były organizowane na przykład dla wszystkich nominowanych z naszej kategorii, czyli tej międzynarodowej. Spędzaliśmy więc dużo czasu z twórcami filmów nominowanych do Oscara z wielu różnych krajów. Ale nie zależy mi na mówieniu „amerykańskim” akcentem. Dobrze jest umieć bawić się akcentami, bo zawsze można to wykorzystać potem.
To pewnie żałowałaś, że nie mówisz po koreańsku?
Po koreańsku absolutnie nie mówię i w ogóle nie rozumiem tego języka. Lepiej u mnie z francuskim, bo chociaż nie mówię, to jednak wiele słów rozumiem. A słysząc Koreańczyków nawet nie wiedziałam czy się ze mnie nabijają, czy mówią akurat coś bardzo poważnego. Z ekipą „Parasite” rozmawialiśmy oczywiście po angielsku, ale najczęściej były to tylko takie „smalltalkowe” rozmowy. Na jednym ze spotkań był też Antonio Banderas. Podeszliśmy do niego i podziękowaliśmy mu za piękną rolę u Almodovara. Rozmawialiśmy też o tym, jakie są różnice w życiu i pracy w Europie i w Stanach. Cały czas mieliśmy jednak poczucie, że nie można być zbyt nachalnym i nie zmęczyć sobą tego formatu gwiazdy. Tam jest jednak inny rodzaj sławy. Amerykański kult gwiazd jest znacznie większy, niż ten z jakim spotykamy się w Europie. A po panu Antonio Banderasie widać było, że nie czuje się tak całkiem komfortowo w tych Stanach, że dużo lepiej odnajduje się w Europie.
Widać to też wyraźnie w jego hiszpańskich filmach. Dopiero wtedy rozwija w pełni skrzydła, gdy może grać w swoim języku.
Bez wątpienia, język mu to bardzo ułatwia... Dużo było więc tych rozmów z nominowanymi do Oscara. Podczas samej ceremonii spotykaliśmy się również z twórcami dokumentów i krótkich filmów. Ja akurat siedziałam na balkonie, ale Janek Komasa i Bartek Bielenia na dole mieli okazję porozmawiać z wieloma znanymi postaciami amerykańskiego kina. Ja widziałam w oddali tych wszystkich wspaniałych aktorów i aktorki, co też było to bardzo miłe i w pewien sposób mobilizujące.
A po nominacji do Oscara „Boże Ciało” odniosło kolejny spektakularny sukces w Polsce. Piętnaście nominacji do Polskich Nagród Filmowych przyniosło wam ostatecznie, aż jedenaście Orłów 2020. Pobiliście wszelkie rekordy w historii tej nagrody. Jedna ze statuetek trafiła i w Twoje ręce, za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą. Co to dla Ciebie znaczy?
To dla mnie bardzo ważne i ogromnie się cieszę ze wszystkich nagród dla „Bożego Ciała”! Idąc na galę naprawdę nie spodziewałam się, że będzie ich tak wiele. To przecież wyróżnienie od profesjonalistów i całego środowiska, całej bardzo licznej przecież Polskiej Akademii Filmowej. To ważne i bardzo miłe!
O tyle może jednak nie zaskakujące, że przecież nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową odebrałaś już kilka miesięcy wcześniej na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Dla mnie to jednak zawsze są niespodzianki. Bardzo miłe i na pewno też mobilizujące. Bardzo za te nagrody wszystkim, którzy o nich decydowali dziękuję! Zawsze liczy się fakt, że ktoś Cię docenił.
Tak się składa, że Twoją konkurentką do tegorocznego Orła była między innymi Agata Buzek. A pamiętam, że kiedyś bardzo chciałaś spotkać się z nią na planie filmowym. To marzenie w końcu się spełniło?
Tak, Agata Buzek zagrała moją mamę w filmie Borysa Lankosza „Ciemno, prawie noc”. Na pewno chciałabym jeszcze kiedyś popracować z nią trochę dłużej i spędzić wspólnie więcej czasu, bo jest dla mnie po prostu inspirującą kobietą, bardzo inteligentną, świadomą siebie i mądrą. A jednocześnie jest też bardzo zdolną aktorką. Warto dzielić się z nią przemyśleniami na temat życia, świata i aktorstwa.
W Polsce inspiruje Cię Agata Buzek. A zagranicą? Z kim chciałabyś pracować?
Bardzo chciałabym pracować z Noahem Baumbachem, chętnie spróbowałabym też swoich sił u Wesa Andersona. Jest cała długa lista reżyserów, z którymi chciałabym się spotkać, ale do tego jeszcze długa droga. Może kiedyś się to wydarzy, a może nie zdarzy się nigdy. Na pewno też bardzo chciałabym poznać Meryl Streep, bo jest dla mnie uosobieniem kobiecej siły, inteligencji i talentu absolutnego. Ciężką pracą osiągnęła szczyty, a przecież grała nie tylko w filmach, ale również w teatrze.
Nawet kiedyś w spektaklu reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę. A co sądzisz o Saoirse Ronan? Można byłoby zaryzykować stwierdzenie, że to taka Meryl Streep młodego pokolenia. W wieku zaledwie 25 lat zdobyła już cztery nominacje do Oscara.
Bardzo lubię Saoirse Ronan. Jest dla mnie reprezentantką wielkiego naturalizmu na ekranie i pewnie dlatego zawsze kupuję to, co ona robi. Nawet jeśli gra mniej ciekawą rolę, to i tak jest świetna. Podobnie jak Timothee Chalamet. Oboje są do zjedzenia! Bardzo lubię, uwielbiam „Lady Bird”!
Oglądasz wiele filmów, sama też masz już sporą filmografię. A filmy są rozpowszechniane w rozmaity sposób, bywa, że nielegalnie. Dotyka Cię to?
Na pewno nienawidzę znajdować gdzieś w sieci wyciętych scen filmowych z moim udziałem, które są kompletnie wyrwane z kontekstu. Sama natomiast nie ściągam nielegalnie filmów.
Nigdy Ci się to nie zdarzyło?
Nie, bo bardzo boję się ściągać i nie chcę mieć w komputerze rzeczy, które nie powinny się tam znaleźć. Pewnie jednak nie mogłabym powiedzieć, że nigdy nie obejrzałam ściągniętego nielegalnie filmu. W przeszłości mogło się to zdarzyć w wypadku jakiegoś trudno dostępnego tytułu. Myślę, że większości z nas zdarzyło się obejrzeć coś, co nie było do końca legalne. Sama jednak nie ściągam. Mam też tę perspektywę, że moja starość, moja emerytura jest w części zależna od tego, czy będziemy mieć kiedyś tantiemy z filmów. A to będzie możliwe tylko wtedy, kiedy ludzie będą kupować filmy. Na szczęście mamy już tak duży dostęp do rozmaitych platform i możemy wybierać z wielkich katalogów filmów i seriali z całkiem legalnych źródeł. I nawet jeśli za to płacimy, to nie jest to przecież bardzo drogie. Mam nadzieję, że dzięki temu ten czarny rynek jest coraz mniejszy. Oby tylko było można sięgać po coraz więcej starszych, trudniej dostępnych filmów.
To rozwiąże problem?
Absolutnie tak. Na szczęście myśli się o tym w wielu instytucjach. Na przykład Szkoła Filmowa w Łodzi cały czas pracuje nad rekonstrukcją swojej biblioteki i rzeczywiście mamy coraz więcej tych filmów z przeszłości i łatwiejszy do nich dostęp. Coraz częściej możemy również legalnie oglądać stare spektakle Teatru Telewizji i wiele innych archiwalnych rzeczy. Optuję za tym, żeby powstawało jak najwięcej tego rodzaju platform w sieci. Możemy za nie płacić, ale oglądać to, co nas naprawdę interesuje i mieć do tego łatwy dostęp. Coraz mniej komputerów ma stacje dysków więc i kupowanie płyt powoli traci sens. Internet ma więc wielką przyszłość, trzeba tylko mądrze z niego korzystać i dysponować całym bogactwem kultury. Nie wątpię, że są ludzie, którzy potrafią to robić.
Porozmawiajmy o Twoich najnowszych rolach. Jak to jest poczuć się młodą Agnieszką Osiecką?
Dziwnie i wspaniale, bo przy okazji kręcenia serialu „Osiecka” miałam poczucie, że mogę sobie pozwolić na znacznie większą wolność i dowolność, niż Magda Popławska grająca starszą Agnieszkę Osiecką. Jej postać jest już starannie udokumentowana, a moja Agnieszka była trochę wzięta z dzienników, ale też trochę wyobrażona. Mogłam wiele wymyślać, ale zarazem pamiętać o tym, by moja postać była zgodna z jej przyszłym wizerunkiem kreowanym przez Magdę. Możliwości było wiele, bo przecież o siedemnastoletniej Agnieszce Osieckiej nie wiemy zbyt dużo. Pewien jej obraz przynoszą tylko dzienniki.
Jak więc tworzyłaś to własne wyobrażenie?
Na pewno nie musieliśmy robić szczegółowej rekonstrukcji wydarzeń z jej życia. Skupialiśmy się raczej na tym, co było w jej życiu, w danym momencie najważniejsze. Opowiadamy o jej relacjach z rodziną i innymi ludźmi, którzy ją wtedy otaczali. To historia kobiety, która miała swoje problemy, wzloty i upadki. Przeżywała też skrajne emocje, balansując między miłością a nienawiścią. A jej młodość przypadła na nie najłatwiejsze czasy w Polsce. Ciekawiło mnie w niej wszystko. Dowiedziałam się z jakiej rodziny pochodziła albo tego, że siedemnastoletnia Agnieszka Osiecka była najmłodsza w klasie, a i tak skończyła szkołę wcześniej niż inni. Interesowało ją bardzo wiele rzeczy. Od dzieciństwa uczyła się języków obcych, chodziła na lekcje tenisa i pływania. Miała dostęp do wielu rzeczy, bo jej rodzicom, szczególnie ojcu, bardzo zależało na tym, żeby była jak najlepiej wykształcona. Ważna była też postać matki, najbliższej młodej Agnieszce kobiety, która siedzi cały czas w domu i czeka na męża, a on ją ciągle zdradza. Jako aktorka bawiłam się więc trochę w detektywa, chciałam dojść do tego, jak te wszystkie wydarzenia i przeżywane w związku z nimi emocje mogły wpłynąć na moją bohaterkę.
A czy pojawia się w serialu wątek dotyczący jej edukacji filmowej? Myślę, że nie wszyscy wiedzą o tym, że młoda Agnieszka Osiecka reżyserowała również etiudy filmowe.
Pojawia się, oczywiście! Nawet jest temu poświęcony cały odcinek. Mnie to bardzo zaskoczyło, bo nie miałam pojęcia, że ona była reżyserką, że skończyła Szkołę Filmową w Łodzi. Osobiście może nie jestem fanką jej filmów, ale odkrycie, że miała taki epizod w życiu było dla mnie wspaniałe. Poznała też w tym czasie wiele ważnych dla niej osób, a te kontakty na pewno pomogły jej późniejszej pracy, chociażby w teatrze.
Serial „Osiecka” jest już nakręcony w całości. Z kim pracowałaś po obu stronach kamery i jakie to było doświadczenie?
Pierwszy i drugi odcinek reżyserował Robert Gliński. To była bardzo ciekawa praca, bo na planie było wielu młodych aktorów. Kręciliśmy duże zbiorowe sceny w pięknych plenerach. Byliśmy i w Łodzi i w Warszawie, również w Akademii Teatralnej. Łączyliśmy wszelkie możliwe światy, więc to było bardzo ciekawe doświadczenie, a przy okazji też ważna lekcja kina, którą dostałam od Roberta. Wiele rozmawialiśmy poza planem, powiedział mi wiele cennych rzeczy, przekazał mnóstwo uwag. Następne odcinki realizowałam z kolei z Michałem Rosą, którego znałam już z planu filmu „Piłsudski”. Bardzo lubię z nim pracować. Dobrze się ze sobą dogadujemy, a jeśli nawet są jakieś spięcia, to pewnie dlatego, że oboje jesteśmy ryzykantami. Lubimy czasem poeksperymentować i zrobić jakąś scenę zupełnie wbrew temu, jak ona miała wyglądać. Nawet jeśli później musimy nakręcić ją ponownie, w sposób zgodny z pierwotnie zaplanowaną wersją. W ogóle pracowałam z fantastycznymi ludźmi. Mamy na przykład wspaniałego serialowego Zbyszka Cybulskiego oraz Bogumiła Kobielę.
Kto zagrał legendy polskiego kina?
Oscar Borkowski i Marcin Bubółka. Są po prostu kropka w kropkę, identyczni jak aktorzy, których zagrali, genialni, do schrupania. Są absolutnie stworzeni do tych ról i oby tylko to nie stało się ich przekleństwem. Wierzę jednak, że tak się nie stanie, bo obaj są wybitni i z przyjemnością obserwowałam ich w pracy.
Z tym większą ciekawością czekam więc na premierę serialu „Osiecka”! A co teraz właśnie dzieje się u Ciebie, jakie masz nowe propozycje filmowe?
Zupełnie nic. Taki to jest zawód. Bywa, że dzieje się bardzo dużo, a potem następuje dłuższa przerwa i nie dzieje się nic. Może jeszcze za wcześnie na nowe propozycje po tak wyrazistym filmie, jakim było „Boże Ciało”? Na razie więc zamknęłam się w teatrze. Weszłam w zastępstwo w Teatrze 6. Piętro, w spektaklu „Samotny Zachód”. To dosyć trudna sztuka. Gram nastolatkę i muszę uruchamiać na scenie jej bardzo silne emocje związane z utratą miłości. Robię też nowe spektakle z grupą teatralną Potem-o-tem. Jesteśmy takimi „młodymi gniewnymi”, którzy połączyli swoje siły w szkole i działamy dalej, już od kilku lat. Ostatnio mieliśmy premierę spektaklu „20 lexusów na czwartek”. To trochę zabawa musicalem, ale też rodzaj muzycznej terapii.
Zamknęłaś się w teatrze z powodu braku nowych propozycji filmowych, czy chcesz łączyć aktorstwo filmowe z teatralnym?
Bardzo chciałabym łączyć jedno i drugie, choć mam wrażenie, że lepiej spełniam się przed kamerą. Teraz bardzo ważne jest dla mnie, żeby przyjmować wyłącznie projekty, które rzeczywiście mogą być wyzwaniem. To nie jest tak, że jestem zasypywana propozycjami, ale wciąż chodzę na castingi i zdarza się, że niektórych ról nie przyjmuję. Na razie mogę sobie pozwolić na komfort pracy z Potem-o-tem. Może nie zarabiamy na tych spektaklach, ale mamy z nich wielką przyjemność i zdobywamy nowe doświadczenia.
A może dosięgnęła Cię tzw. „klątwa Gdyni”? Od wielu już aktorów słyszałem, że po ich nagrodach na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych telefon później długo milczał.
O matko! Rzeczywiście tak było po „Obietnicy”! Byliśmy w konkursie głównym i później bardzo długo telefon milczał. A w zeszłym roku zdobyłam w Gdyni nagrodę! Żarty żartami, ale tak niestety jest w tym zawodzie. Trzeba mieć wiele pokory i akceptować te wszystkie wzloty i upadki, okresy intensywnej pracy, a potem długie przestoje. A wtedy warto wolny czas poświęcić na inwestowanie w siebie. To jest czas na naukę języków, podróżowanie, spotkania z ludźmi, czytanie książek i oglądanie filmów.
To, gdzie ostatnio byłaś i co przeczytałaś?
Ostatnio byłam w Berlinie. A czytam teraz mnóstwo poradników dotyczących depresji. Doszłam do wniosku, że łatwiej będzie mi w przyszłości tworzyć postaci, jeśli dowiem się więcej o problemach związanych z naszą psychiką. I tak się jakoś smutno w to zagłębiłam.
Czyli wracamy do Twoich fascynacji psychiatrią i psychoterapią.
Tak, absolutnie! Chciałabym kiedyś zagrać bohaterkę, której w pełni nie rozumiemy, bo postępuje w jakiś dziwny sposób. A jednak medycyna to udokumentowała i specjaliści wiedzą, dlaczego tak się dzieje.
To sięgnijmy do zgłębianej przez Ciebie teraz wiedzy psychologicznej. Jakbyś zinterpretowała taką sytuację: w trakcie całego wywiadu miałaś wyciszony telefon, ale ciągle trzymasz go w ręku i bawisz się nim. To co to znaczy?
To znaczy, że nie włączyłam trybu samolotowego i co trzy sekundy telefon mi dzwonił albo wibrował. Chciałam nad nim zapanować, by nie przerywać naszej rozmowy.
A nie świadczy to też o uzależnieniu od telefonu? To typowe w naszych czasach.
Myślę, że na pewno też. Chociaż nie zawsze muszę mieć przy sobie telefon. Ostatnio na przykład świetnie czułam się bez niego, gdy byliśmy z „Bożym ciałem” w Stanach. Przyznam jednak, że przez pierwsze dwa dni miałam jakieś ruchy fantomowe, bo ciągle wydawało mi się, że czuję wibrujący telefon. Na szczęście jednak nie mam w telefonie zbyt wielu aplikacji, właściwie tylko jedną. Rozmowy, esemesy i maile w zupełności mi wystarczą. Chyba więc mam to wszystko wciąż pod rozsądną kontrolą...
Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński
Zdjęcia z planu filmowego „Boże Ciało” – fot. materiały prasowe Kino Świat Sp. z o.o.
Zdjęcie główne – prywatne archiwum Elizy Rycembel
PRZECZYTAJ JESZCZE